A-
Zmniejsz czcionkę
A+
Zwiększ czcionkę
Powiększ kursor
Pomniejsz kursor
Tłumacz migowy
Zmień kontrast
Przywróć ustawienia

Pisarze polecają

Paweł Beręsewicz odpowiada na pytania przygotowane przez Irminę Młynarczyk: 

  1. Fotografie, szczególnie te wywołane i umieszczone w albumach wywołują zazwyczaj fale wspomnień. Dba Pan o to by robić zdjęcia i wywoływać, tak by dla kolejnych pokoleń zostawić taką albumową pamiątkę?
    Mamy w domu kolekcje albumów z czasów, kiedy jeszcze cyfrowe aparaty nie były tak rozpowszechnione. Od pewnego momentu jednak rodzinna kronika fotograficzna przeniosła się do pamięci komputera. To wygodny sposób archiwizacji wspomnień, ale nie sprzyja spontanicznym rodzinnym podróżom w przeszłość. Zresztą, o ile bardzo lubię oglądać stare fotografie, sam fotografuję bardzo rzadko. Często mam wrażenie, że próba zachowania chwili na przyszłość, psuje tę chwilę w teraźniejszości. Dlatego raczej pasożytuję na kronikarskiej sumienności innych członków rodziny.

  2. Zdjęcia przenoszą nas do czasów, które już nie wrócą, ale dopóki je odtwarzamy w pamięci nie znikają na zawsze. Czy jest takie miejsce z przeszłości, do którego wraca Pan za pomocą zdjęć?
    Chętnie wracam do zdjęć z dzieciństwa – i to zarówno własnego, jak i moich dzieci. Nie wiem, czy jest to kwestia nostalgii za minionym czasem, czy raczej zabawa w zmianę perspektywy patrzenia na świat. Jestem w końcu pisarzem dla dzieci, takie powroty do dzieciństwa to część mojej pracy.

  3. Rodzinne oglądanie fotografii zbliża do siebie członków rodziny, jest w pewnym sensie podróżą do szczęśliwych momentów życia. Zdjęcia sprzed ery telefonów komórkowych z funkcją dobrych aparatów mają dodatkową wartość, robiło się ich znacznie mniej, więc staranniej wybierano obiekty i momenty. Czy zdarzyło się Panu rozmarzyć nad zdjęciem ze swojego dzieciństwa i faktycznie poczuć, to co tworzyło daną chwilę wartą zdjęcia?Zastanawiam się, czy w oglądaniu zdjęć z dzieciństwa rzeczywiście chodzi o odtworzenie chwil, w których były zrobione. Czy nie ważniejsze jest to wszystko, co zdarzyło się później. Dziecko na zdjęciu jeszcze nie przeżyło tego, co później przeżyje, jeszcze nie popełniło błędów, które popełni, jeszcze nie podjęło decyzji – szczęśliwych i nieszczęśliwych. Z perspektywy zdjęcia wszystko jeszcze może się zdarzyć. Z perspektywy oglądającego – tylko to, co się zdarzyło. Czasem myślimy o tym z ulgą, czasem z żalem, ale zawsze – w każdym razie ja – z pewnego rodzaju wzruszeniem.

  4. Książka „Czemu tata siedzi w garnku” pełna jest wspaniałych opowieści o przygodach pewnego malca. Jego ojciec, a dziś dziadek dociekliwego wnuczka, do każdego zdjęcia wymyśla historie. Czy wszystkie są zmyślone? Czy może niektóre przydarzyły się Panu albo Pana dzieciom?
    Inspiracją do wszystkich opowieści dziadka z książki „Czemu tata siedzi w garnku” były zdjęcia z naszego rodzinnego albumu. Sytuacje ze zdjęć są oczywiście dość swobodnie przetworzone przez książkowego dziadka, któremu nie brakuje fantazji i dystansu do rzeczywistości. Rozmowy wnuka z dziadkiem są więc czymś więcej niż przekazywaniem rodzinnej historii. Są budowaniem relacji, są nauką cieszenia się opowieściami, odróżniania prawdy od fikcji, literackiego zmyślenia od kłamstwa – a więc podstawowych kompetencji kulturowych.

  5. Pana książka zachęca czytelników by przejrzeć swoje albumy i powspominać. W wielu może znaleźć się Pana podobizna tuż obok wiernego fana lub fanki. Oznacza to, że istnieje Pan w bardzo wielu opowieściach trochę jednak obcych ludzi? Nie kręci się Panu od tego w głowie?
    O wiele bardziej mi zależy, żeby zaistnieć w życiu czytelników przez książki. Z przyjemnością spotykam się z czytelnikami i kiedy po spotkaniach autorskich pytają, czy mogą sobie ze mną zrobić zdjęcie, nigdy nie odmawiam. Ale nie mam do tego wielkiego nabożeństwa. Sam jako czytelnik lubię, kiedy na okładce jest zdjęcie autora, ale poza tym nie czuję potrzeby nawiązania z nim osobistej relacji.

  6. Jako pisarz musi Pan być wspaniałym obserwatorem. Czy cechuje Pana fotograficzna pamięć?
    Nie, zdecydowanie nie mam fotograficznej pamięci i dlatego często posiłkuję się zdjęciami. Wyszukuję w internecie fotografie osób, miejsc, budynków i wykorzystuje je zarówno jako modele jak i inspirację. Jeśli któryś z moich czytelników pomyśli kiedyś: „O,o! Ta postać wygląda zupełnie jak ja!”, być może to wcale nie będzie przypadek. W internecie są miliardy zdjęć.
  7. To nie pierwsza książka, w której przypomina pan czytelnikom, że dorośli kiedyś byli dziećmi. Zastanawiam się, czy zwraca się Pan bardziej do dorosłych czy do dzieci? Kto bardziej potrzebuje tej wiedzy?
    Myślę, że i jednym i drugim przyda się świadomość, że dzieci i dorośli to nie są dwa odrębne gatunki, a dzieciństwo i dorosłość to nie odrębne krainy. Każde dziecko jest już trochę dorosłe, a każdy dorosły jeszcze trochę jest dzieckiem. Dlatego dorastanie i bycie rodzicem może być wspólną przygodą, satysfakcjonującą i owocną dla obu stron. Podobnie jak wspólne rodzinne czytanie.

  8. Czy miał Pan to szczęście poznać swoich dziadków? Jeśli tak, to czy zechce Pan coś o nich opowiedzieć?
    Tak. Znałem całą czwórkę moich dziadków. Żadne z nich z nami nie mieszkało, u żadnych nie spędzałem wakacji. Byli kochani i szanowani, ale zdecydowanie należeli do drugiego rodzinnego kręgu. Odkąd pamiętam, byli „w sile wieku” i mam wrażenie, że pokoleniowy dystans między mną a nimi był o wiele większy niż między dzisiejszymi wnukami a dziadkami. Po pierwsze byli „sprzed wojny”, a to – przynajmniej w mojej głowie – stanowiło bardzo ważną cezurę. Po drugie dzisiejsi dziadkowie są chyba sprawniejsi i młodsi duchem, co ułatwia relacje z wnukami. Na pewno byli skarbnicami arcyciekawych historii, o które niestety nigdy nie zdążyłem ich porządnie wypytać.

Katarzyna Ziemnicka „Przygody królewny Florentynki”:

  1. Czy królewna Florentynka ma swój odpowiednik w prawdziwym życiu?
    Oczywiście! To każda dziewczynka, która lubi brać sprawy w swoje ręce! Energiczna, pomysłowa i skupiona na działaniu. Nie istnieją dla niej: „Nie umiem” i „Boję się”.

  2. Zaskakujące jest opowiadanie, w którym królewna sprawdza, jak to jest być rolnikiem. Skąd taki pomysł?
    Dzieciństwo spędziłam na wsi. Obok naszej skromnej podstawówki było pole, na którym sialiśmy, sadziliśmy i plewiliśmy. A bezpośrednio przed szkołą każda klasa miała swój pasek ziemi, który obsiewała kwiatami. Teraz dzieci trzymają w dłoniach częściej telefon niż grabie, a szkoda.

  3. W jednym z opowiadań Florentynka wybiera dla siebie pieska, ale zanim decyduje się na kundelka, sprawdza, czy pasują do niej rasowe pieski. Jakie cechy powinien mieć pies, który pasowałby do Pani?
    Od kilku lat naszą towarzyszką jest Sonia. Przygarnęliśmy ją, gdy miała osiem miesięcy. Nigdy nie zastanawiałam się, jakie powinna mieć cechy, bo jestem zaszczycona, że u mnie mieszka. To cudowna, wierna, spokojna dusza, przyjaciółka naszych kotów.

  4. W opowiadaniu o wiewiórce, królewna uczy się dzielić z innymi i sprawia jej to wielką przyjemność? Czy jest coś, czym trudno się Pani podzielić?
    Nie. Lubię się dzielić – moim czasem i pomysłami z przyjaciółmi, zabawnymi i ciekawymi historiami z dziećmi, a z przypadkowymi osobami - przyjemnymi pogawędkami o życiu. A gdy piekę chleb, to dzielę się z sąsiadami.

  5. W jednym z opowiadań Florentynka się odchudza. Myślę, że to dobry pomysł, by pokazać dzieciom, że problem nadwagi może dotknąć każdego, ale także, że najczęściej, gdy powodem jest złe odżywianie i brak ruchu można się z nim uporać. Nie chciałaby Pani pójść krok dalej i stworzyć książki z przepisami Florentynki na zdrowe i królewsko smaczne posiłki?
    To jest cudowny pomysł! Przez wiele lat redagowałam w gazecie strony kulinarne. Mam mnóstwo inspirujących książek, które czytam nie tyle dla przepisów, co dla historii potraw z różnych stron świata czy zaskakujących połączeń smakowych. Potem tę wiedzę wcielam w czyn, ale, hmmm, z różnym skutkiem.

  6. Opowiadanie o zakładaniu motylarni uczy królewnę, że nie wolno odbierać wolności innym stworzeniom. Osobiście zdarzyło mi się być w prawdziwej zachwycającej motylarni. Czy miała Pani okazję być kiedyś w takim miejscu i co Pani o nim myśli?
    Nie, nie byłam. Mimo całej idei ochrony gatunków itd. każde stworzenie w zamknięciu budzi we mnie smutek.

  7. Ostatnie opowiadanie robi na czytelnikach duże wrażenie i zachęca dzieci do zabawy w teatr lub choćby odgrywanie ról. Lubiła Pani takie zabawy jako dziecko?
    Bardzo! Wyobraźnia zawsze zajmowała pół mojego pokoju. Ale nigdy nie widziałam siebie w roli królewny, zwykle wybierałam dla siebie skromniejsze rólki.

  8. Cieszy mnie, że Florentynka przełamuje stereotyp śpiącej królewny, bezwolnej i pozbawionej zainteresowań. Nie chciałaby wrócić do jej postaci i dopisać nowych opowiadań, może teraz mógłby towarzyszyć jej także królewicz?
    Chętnie. Chociaż nie wiem, czy ten królewicz byłby nam niezbędny. Może lepiej, starsza już Florentynka, powinna pojechać do szkoły, gdzie będzie panowała zupełnie inna atmosfera niż w jej rodzinnym zamku?

 

Kasia Wasilkowska, autorka książki "Ryś miasta":

  1. Kiedy rodzice gubią się nieco w codziennym pośpiechu czasami na pomoc przychodzą dziadkowie. Czy dziadek Rysia to postać w stu procentach wymyślona, czy miała Pani okazję poznać kogoś podobnego? Czy w Pani życiu dziadkowie odgrywali ważną rolę?
    Miałam to szczęście, że moje najwcześniejsze dzieciństwo opierało się na dziadkach, rodzicach mamy i taty, przy czym bez wątpienia największy ciężar gatunkowy spoczął na relacji z dziadkiem Stefanem, ojcem mojej mamy. I Ryś miasta jest właśnie o nim. Jestem przekonana, że związki z dziadkami i innymi starszymi osobami – ciotkami, wujkami, sąsiadami, naznaczyły mnie do tego stopnia, że niemal w każdej mojej książce pojawia się wątek relacji z najstarszym pokoleniem.

  2. Myślę, że Pani książka będzie bardziej poruszająca dla czytających dorosłych niż dla dzieci, które często spontanicznie reagują i nie są jeszcze więźniami różnych konwenansów. Czy Pani zdarza się zachować jak Ryś miasta?
    Ha, ha, mam nadzieję! Bardzo chciałabym wierzyć, że ciągle jestem zdolna do robienia czegoś dobrego dla innych bez kalkulacji, bez oczekiwania wdzięczności, z boku, z ukrycia. Myślę, że do pewnego stopnia to się udaje, ale też nie mam złudzeń, że dorosłość pozbawiła mnie sporej części tej Rysiowej, dziecięcej naiwnej niewinności. Może uda się odzyskać ją z wiekiem? Mam już jedną wnuczkę, jeśli teraz zacznę wrzucać na luz, może mam szansę zostać superbabcią przed osiemdziesiątką, jak Pani uważa?

  3. Wbrew jednej z definicji bagateli, czyli ‘rzeczy bez większego znaczenia’, bagatelki Rysia i jego dziadka mają ogromne znaczenie zarówno dla całego miasta, jak i dla więzi łączącej bohaterów. Dlaczego tak trudno patrzeć na otoczenie z miłością i otaczać je troską?
    No właśnie! Bagatelki, małe uprzejmostki, które nic nie kosztują, najwyżej maleńki wysiłek mięśni mimicznych. Mam wrażenie, że jesteśmy dziś tak zagonieni, tak przebodźcowani, że kulimy się w sobie jak wystraszone dzikie zwierzątka złapane w klatki. Czujemy się atakowani, mamy potrzebę nieustannej konfrontacji, odnoszenia do wszystkiego (np. w mediach społecznościowych). Być może z tego wynika to złudzenie, że otaczają nas wrogowie. A przecież to takie same spłoszone zwierzątka jak my. Wierzę, że wystarczy impuls, żeby się obudzić, otrząsnąć i zobaczyć, że te klatki są zamknięte od środka. To brzmi jak hiperbanał, ale uśmiech, żart naprawdę są w stanie dziurawić ciężkie chmury.

  4. Czy osobiście doświadczyła Pani magicznej mocy bagatelki - uśmiechu kogoś obcego, pozdrowienia, czy drobnej pomocy jak na przykład wniesienie walizki, przytrzymanie drzwi, czy poczęstowanie chusteczką higieniczną?
    Doświadczam tego każdego dnia. Talerze kanapek, czy pieczone nocą domowe ciasta czekające po spotkaniu autorskim w bibliotece, ludzkie oblicze pani w ZUS-ie, podniesienie paska płaszcza ciągnącego się po ziemi. Przypomina mi się taka polska zima sprzed kilku lat, kiedy od pierwszego października do ostatniego kwietnia naliczono jedynie dziesięć słonecznych dni. I wie Pani, kiedy po tych dwustu ciemnych, pochmurnych dniach, w maju wyszło słońce, ludzie w mojej ponurej wsi, szli ulicami i śmiali się do siebie, nie uśmiechali – śmiali! I to był śmiech z wiadomego powodu, mimo że bez słów. Porozumiewawcza, spontaniczna radość ze słońca. Coś wspaniałego! Nie pamiętam tak potężnego doświadczenia energii od obcych ludzi, bez demonstracji, bez skrzykiwania się, czysta manifestacja życia.

  5. W tej niewielkiej objętościowo książce zobrazowała Pani piękno cyklu życia. Nie napisała Pani bezpośrednio o śmierci, a o kurczeniu się dziadka i wzroście wnuczka, o przekazywaniu miłości do drugiego człowieka i mocy czynienia dobra z pokolenia na pokolenie. Czy jest taki dar, który nie zmieścił się w tej opowieści, a uważa Pani go za równie ważny?
    W nawiązaniu do tej relacji mogłam pewnie jeszcze przywołać cierpliwość i wyrozumiałość, którą dziadkowie mają do wnucząt. Mój drugi dziadek, Zygmunt Stanisław, był stolarzem. W jego warsztacie robiliśmy sobie włosy z trocin, prostowaliśmy gwoździe w imadle, heblowaliśmy deski. Nie mieliśmy pojęcia, że czegoś się uczymy, to była po prostu zabawa. Babcie nauczyły mnie piec, gotować, szydełkować, robić na drutach. Żadnego ciśnienia, jedynie miłość i ocean cierpliwości. Być może to temat na osobną opowieść, w Rysiu miasta nie chciałam już dodawać więcej. Wspomniane kurczenie się dziadka (który w młodości był wielki jak byk) oraz jego supermoc – niewidzialność, miały trochę przewrotnie pokazać zanikanie starszych osób na tle społeczeństwa. Sprawczość dzieci i emerytów jest bardzo zbliżona, czyli niewielka, nie decydują o losach świata. Rysie i ich dziadkowie przemykają po mieście całkowicie niezauważalni, ale paradoksalnie, dzięki temu – w jakimś stopniu jednak na świat wpływać mogą.

  6. Moje pierwsze skojarzenia z imieniem Ryś to dziki kot, chodzenie własnymi ścieżkami i zostawianie śladów. Jakie ślady chciałaby Pani zostawić w najmłodszych czytelnikach za pośrednictwem Rysia?
    Może odrobinę uważności? Refleksję, że warto zwracać uwagę na innych ludzi. Po pierwsze dlatego, że ludzie są ciekawi, są szalenie interesujący i możemy się od nich wiele nauczyć. A po drugie – to się zwyczajnie opłaca. Jeśli choć w maleńkim stopniu, dzięki naszej uważności możemy ulepszyć świat, w którym żyjemy, czyż to nie jest świetny interes?

  7. Dziadek Rysia nauczył wnuczka jak mieć otwarte uszy, oczy i przede wszystkim serce. Przekazał wnuczkowi wrażliwość na potrzeby otoczenia: ludzi, zwierząt, a nawet rzeźb! Czy zgodzi się Pani ze mną, że umiejętność reagowania na krzywdę jest niezwykle cenną lekcją, jaką otrzymują wszyscy czytelnicy Pani książki?
    Mam takie przekonanie – i jest to przede wszystkim przekonanie czytelniczki – że każdy przyjmuje z lektury to czego mu najbardziej potrzeba, co mu najbardziej pasuje. Cenię książki, które przynoszą pociechę, radość, chęć do działania, a najbardziej te, które zostają we mnie na dłużej, które prowokują do myślenia. Z takiego myślenia przeważnie coś dobrego wynika. Jeśli uda się to dziadkowi Rysia to będzie sukces.

  8. Moim zdaniem opowiedziana przez Panią historia może wspierać dzieci w stawianiu i dążeniu do osiąganiu celów, które skrywają jeszcze w marzeniach. Ryś to wyjątkowy superbohater. Czy myśli Pani, że znajdzie swoich naśladowców?
    Byłabym szczęśliwa, gdyby Rysiowi udało się otworzyć w jakiejś głowie klapkę do świadomości, że superbohater może mieć kilka lat, nie musi umieć latać, ani mieć żadnej nadnaturalnej mocy. Że niewiele potrzeba, żeby mieć dobry wpływ na otoczenie. W tym starzejącym się świecie samotnych ludzi, niosących swoje depresje, kto wie – serdeczny odruch, uśmiech, życzliwe spojrzenie w oczy może uratować czyjeś życie?

  9. Czy widzi Pani różnicę między dziećmi, które uczestniczyły w pierwszych spotkaniach autorskich z Panią, a dzisiejszymi dziećmi? Czy zainteresowanie ich książką jest dziś łatwiejsze, czy trudniejsze?
    Mogę odpowiedzieć częściowo. Uwielbiam interakcję z dziećmi podczas spotkań, wydaje mi się, że za każdym razem reagują żywo i mocno angażują się w rozmowę na temat opowieści i to nie zmieniło się na przestrzeni ostatniej dekady. Natomiast nie potrafię stwierdzić, czy ich zainteresowanie żyje dłużej niż spotkanie. Nie wiem, czy wracają do domu i mają potrzebę otworzyć książkę, tę o której rozmawialiśmy, czy jakąkolwiek inną. Chciałabym wierzyć, że choć niektóre z dzieci tak.

 

Tym razem Irmina Młynarczyk rozmawiała z Dominiką Gałką, autorką "Sklepu z babciami":

  1. Czy miała Pani szczęście wychowywać się pod okiem babci lub dziadka, albo chociaż często ich odwiedzać?
    Miałam to szczęście, że wszyscy dziadkowie mieszkali blisko i widywaliśmy się często. Babcia ze strony mamy oglądała ze mną westerny i kręciła mi włosy na wałki, miewałyśmy takie "babskie wieczory" tylko we dwie. Dziadek był krawcem, uwielbiałam obserwować go przy pracy. Babcia ze strony taty uczyła mnie sadzić warzywa (do dziś pamiętam, jak cały zagonek cebuli obsadziłam do góry nogami), a dziadek zadawał zawsze te same zagadki, co jednakowo śmieszyło nas oboje.

  2. Babcie, szczególnie te poświęcające dużo czasu wnukom, wydają mi się wciąż niedoceniane, dlatego bardzo mnie cieszy, że wybrała je Pani na bohaterki książki. Czy był jakiś specjalny powód, dla którego tak się stało?
    Tytuł książki po prostu przyszedł mi na myśl dość niespodziewanie, a historia domagała się opisania. Może zadziałała podświadomość? Przebywanie z babciami kojarzy mi się z radością i dzieleniem się ciekawymi opowieściami. Jest to relacja, z której obie strony czerpią bardzo dużo, więc książkowy Wojtek nie mógł trafić lepiej.

  3. Zaprzyjaźnione przedszkolaki powiedziały mi, że idealna babcia powinna wspaniale gotować i piec, mieć zawsze czekoladę, być uśmiechnięta, mieć zawsze czas dla wszystkich i oczywiście dobrą radę, czytać bajki i przytulać, umieć szyć i robić na drutach, jeździć na rowerze i sankach i wcale nie musi być stara! Co jeszcze dopisałaby Pani do listy? A może coś by Pani skreśliła?
    Moje babcie nie jeździły na rowerze, za to jedna z nich pozwalała mi biegać boso po trawie w czasie deszczu, a druga malowała mi paznokcie i parzyła "dorosłą" kawę, tj. zbożową z odrobiną prawdziwej. Idealna babcia po prostu pozwala wnukom na bycie dokładnie tym, kim w danej chwili chcą być, oczywiście przy zachowaniu zasad bezpieczeństwa i z dozą zdrowego rozsądku.
  4. Wakacje spędzone w domu nie są szczytem marzeń ani dzieci, ani dorosłych, ale czasem tak bywa. Co zrobić, jeśli w okolicy nie znajdziemy pasmanterii Pętelka?
    Znajdziemy! Niekoniecznie pod takim samym szyldem - nie musi to być sklep, ale proszę mi wierzyć, z pewnością znajdą się miłe starsze panie do "adopcji". Jedna z czytelniczek opowiedziała mi kiedyś, że jej córka zainspirowana lekturą postanowiła poznać nowe babcie, tak jak Wojtek. Razem z mamą zaproponowały starszej sąsiadce pomoc w robieniu zakupów i to był przysłowiowy strzał w dziesiątkę. Jeśli jednak nie uda nam się znaleźć podobnego towarzystwa, warto przejrzeć ofertę bibliotek i domów kultury, które często organizują cykl wakacyjnych zajęć dla dzieci.
  5. Coraz więcej autorów kieruje uwagę młodych czytelników w kierunku najbliższego otoczenia i podpowiada jak obcych nieznajomych zamienić w bliskich zaufanych. Wymaga to większej wrażliwości i ciekawości ludzi, którzy nas otaczają, a skutkuje nawiązywaniem więzi i bezcennych relacji. Czy jest Pani ciekawa ludzi, którzy pojawiają się w Pani otoczeniu?
    Jestem gadułą i bardzo lubię ludzi. Nie mam oporów, żeby zagadnąć kogoś obcego i reaguję uśmiechem, kiedy ktoś zagaduje mnie. Znam okoliczne dzieci i psy, przyjaźnię się z sąsiadami z ogródków działkowych i uważam, że każdy człowiek to skarbnica opowieści, dlatego jestem ich bardzo ciekawa. Mówi się, że w dobie internetu ludzie zatracili umiejętność nawiązywania relacji - z moich obserwacji wynika, że nic bardziej mylnego. Ludzie chcą rozmawiać, potrzebny jest tylko drobny bodziec, żeby zacząć.

  6. Rozpoczęcie czwartej klasy wiąże się z poważnymi zmianami i, jak twierdzi Wojtek, nie wypada przyznawać się do spania z pluszakiem. Tymczasem to dzięki zabawce z dzieciństwa wakacje chłopca nie zostaną spisane na marne. Proszę podzielić się wspomnieniami o ulubionej zabawce z Pani dzieciństwa.
    Przychodzą mi na myśl dwie. Pierwszą był sztruksowy pudel, Pimpuś. Dostał imię po Pimpusiu Sadełko, bohaterze mojej ulubionej w tamtych czasach bajki. Zresztą nie tylko on, bo Pimpusiów wokół mnie było wtedy mnóstwo, łącznie z kanarkiem. Drugą zabawką była kolorowa stonoga. Pamiętam, że opowiadałam jej o swoich zmartwieniach i przepraszałam ją, kiedy niechcący zrzucałam ją w nocy z łóżka. Chyba właśnie dlatego w pełni rozumiem Wojtka, który tak bardzo przejął się uszkodzeniem swojego pluszowego przyjaciela.

  7. Dla Wojtusia zapowiadające się początkowo dość ponuro wakacje okazały się niezwykle bogate w nowe znajomości. Szczęśliwie pod jego opiekę trafił też malutki bezdomny kotek. Nie jest łatwo przekonać rodziców do przygarnięcia zwierzaka. Czy Pani łatwo by się zgodziła?
    Jestem jedną z tych mam, dla których dom bez zwierząt nie jest kompletny. Przez nasze mieszkanie przewinęły się już przeróżne zwierzaki, w większości wyratowane z jakichś kłopotów. Obecnie mieszkają z nami trzy koty, jeż pigmejski i krocionóg, ale wcześniej mieliśmy również kraba, olbrzymie ślimaki afrykańskie, rybki i koszatniczki. W kwestii kotów zwykle okazuje się, że to kot wybiera sobie właściciela i jak już postanawia, że z kimś zamieszka, to zawsze stawia na swoim. Dlatego nie tyle "zgodziłabym się", co byłabym pewnie właśnie tą osobą, która wraca do domu z kolejnym zwierzakiem pod pachą.

  8. Jak wyglądały Pani najlepsze wakacje, a o jakich jeszcze Pani marzy?
    Z każdych wakacji przywożę mnóstwo dobrych wspomnień. Lubimy z rodziną zwiedzać Polskę, nie ciągnie nas na razie nigdzie dalej. Najbardziej zapadły mi w pamięć wakacje sprzed kilkunastu lat, jeszcze przed urodzeniem się dzieci. Był to zlot forum o tematyce ogrodniczej. Spaliśmy w namiotach, wszyscy razem gotowaliśmy, chodziliśmy na grzyby i na jagody. Panowie pomagali gospodarzom kosić trawę, panie pomagały przy produkcji serów, a wszystko to odbywało się w fantastycznej atmosferze i obfitowało w ciekawe historie. O jakich wakacjach marzę? Nie wiem, po prostu pozwolę im się zaskoczyć i wtedy powiem "o, to były te wymarzone".